Wyjazd z pomocą humanitarną na Ukrainę
Drugi raz w ciągu miesiąca pojechaliśmy z pomocą humanitarną na Ukrainę. Wraz z Fundacją Pomocy Dzieciom w Żywcu zawieźliśmy leki do szpitala w Korosteszowie oraz żywności dla Centrum św. Marcina de Porres w Fastowie.
Dodatkowo zabraliśmy z Polski parę staruszków, którzy szukali transportu, aby powrócić do domu w okolice Kijowa. Droga była długa. W cztery dni pokonaliśmy blisko 4 tysiące kilometrów. Pod Lwowem musieliśmy się rozdzielić. Bartek pojechał na południe, aby odebrać córkę i wnuczkę naszych pasażerów, żeby cała rodzina mogła razem dotrzeć do domu, a ja z Krzysztofem Błechą z Fundacji Pomocy Dzieciom oraz naszym przewodnikiem Antonem pojechaliśmy z transportem do szpitala. Po drodze mieliśmy awarię samochodu, który po wjechaniu w dziurę, których na ukraińskich drogach jest sporo, uznał, że doszło do kolizji i odłączył dopływ paliwa. Po półtoragodzinnej próbie uruchomienia pojazdu udało nam się ruszyć dalej.
Po zmroku dotarliśmy do szpitala. Personel już na nas czekał. Lekarz naczelny oraz pielęgniarki bardzo się ucieszyły. W czasie okrążenia Kijowa w szpitalu w Korosteszowie leczeni byli m.in. ranni żołnierze. Leki oraz materiały medyczne się wyczerpały. Pomoc była bardzo potrzebna. Szybko rozładowaliśmy towar i pognaliśmy do Kijowa, jednak wspomniana awaria mocno pokrzyżowała nasze plany. Na obrzeża miasta dojechaliśmy z półgodzinnym opóźnieniem, co oznaczało, że nie zdążyliśmy przed godziną policyjną i żołnierze nie mogli wpuścić nas do miasta. Noc musieliśmy spędzić w samochodzie. Na szczęście mieliśmy koce i na tyle miejsca, że spokojnie doczekaliśmy do rana.
W tym samym czasie Bartek spał na parkingu w centrum Kijowa, bo choć miał przepustkę, to Anton, u którego mieliśmy nocować, był z nami przed wjazdem do miasta. W czwartek pojechaliśmy do Centrum św. Marcina w Fastowie, gdzie rozładowaliśmy żywność dla rodzin z okolicznych wiosek oraz uchodźców ze wschodu Ukrainy, oraz spotkaliśmy się z o. Miszą – dominikaninem, który opiekuje się wspomnianymi rodzinami. Opowiedział nam o potrzebach lokalnej ludności oraz działaniach, jakie podejmują, aby im pomóc. Potem razem pojechaliśmy do Makarowa, mijając Byszów, Fasową i Andrijwkę oraz do miasteczka Borodzianka, czyli miejscowości, które były pod rosyjską okupacją. Wszystkie są częściowo zniszczone. Wiele domów nie ma okien i dachów. W Borodziance zniszczonych jest wiele sklepów oraz budynków mieszkalnych, ale miejscowość funkcjonuje w miarę normalnie. Szkoła, park, cerkiew oraz pozostałe budynki są nietknięte. Ludzie spacerują po ulicach, a dzieci grają w piłkę na przyszkolnym boisku. Niewybuchy oraz gruz zostały uprzątnięte. Życie toczy się dalej.
We wspomnianych wioskach trwa wielkie sprzątanie gruzów oraz przywracanie elektryczności. Od 26 lutego stacjonowało tutaj 750 rosyjskich żołnierzy, którzy niszczyli i grabili wszystko, co tylko się dało. Teraz jednak ludzie chcą wracać do domów. Ich największym problemem są, jak wspomniałem, zniszczone dachy i wybite okna. Trudno jest zamieszkać w domu, w którym widać niebo. Ojciec Misza ze swoją ekipą już pracują, aby zamontować pokrycia dachowe i umożliwić ludziom godne warunki do powrotu. Poprosili nas o wsparcie w zakupie eternitu (a właściwie płyt włókno cementowych, które nie zawierają szkodliwego azbestu) do przykrycia domów. Chcą też kupić kurczaki i kozy rodzinom, których zwierzęta hodowlane zostały rozkradzione lub wybite.
Wracając, znów przydarzyła nam się identyczna awaria, jak w drodze do Korosteszowa, ale już wiedzieliśmy, co robić, więc szybko uporaliśmy się z problemem. W piątek wieczorem dotarliśmy do domu. Długo jednak nie będziemy odpoczywać, ponieważ już we wtorek wylatujemy do Iraku.


