Pierwsza zbiórka od wybuchu pandemii oraz kilka słów o zwykłych ludziach w sidłach geopolitycznych strategii
Pandemia pokrzyżowała wiele naszych planów wyjazdowych. Nie chodzi jednak o wyjazdy zagraniczne, ale spotkania i zbiórki na terenie Polski.
Pokonujemy rocznie kilkadziesiąt tysięcy kilometrów samochodem, pociągiem lub autobusem, aby dotrzeć z naszym przekazem do jak największej grupy ludzi. Nie raz zdarzało się, że jechaliśmy kilka godzin, aby spotkać się z kilkunastoma osobami, które chciały usłyszeć o działaniach Fundacji. Liczne obostrzenia zmusiły nas do zmniejszenia aktywności w ostatnich miesiącach i przełożenia lub odwołania wielu spotkań. Na szczęście na początku czerwca przyszło przełamanie. Pierwsza zbiórka od ponad trzech miesięcy odbyła się we wspaniałym miejscu w Sanktuarium Maryjnym w Górce Klasztornej. Pojechaliśmy tam całą ekipą, na miejscu dołączyli wolontariusze, którzy byli z nami w Iraku oraz przyjaciele i sympatycy Fundacji z okolicy.
Zebraną w Górce Klasztornej kwotę już przekazaliśmy na wsparcie dla ofiar terroryzmu. Razem z pieniędzmi, które wpłacaliście na nasze zbiórki na portalu Siepomaga.pl, pozwoliło nam to otworzyć kilka nowych miejsc pracy. Wśród nich znalazły się m.in.: zakład krawiecki, sklep papierniczy oraz pasieka. Czekamy na otwarcie czytelni w Teleskoff, cukierni oraz kilku innych. Pomogliśmy również naprawić instalację elektryczną w jednej ze szkół w Telkieff, niedaleko Mosulu. Jak zwykle każde miejsce pracy to przywrócenie godności i szansa na nowe życie dla konkretnej rodziny.
Orla Straż w Górce Klasztornej
Wspólne radości i tragedie
Za każdą rodziną kryje się osobna historia. Wspomnę, więc tylko jedyną z nich. Jest to historia Essama, chrześcijanina z Sindżaru, którego pradziadek został ocalony przez Jezydów z Seyfo (ludobójstwo Asyryjczyków z lat 1914-18, dokonane przez Imperium Osmańskie; według różnych szacunków zginęło wtedy od pół miliona do 750 tysięcy ludzi). Jezydzi, którzy często z bronią w ręku odbijali Asyryjczyków z tzw. Marszów Śmierci, dali schronienie ponad 20 tysiącom, idących na śmierć. Opiekowali się nimi, jak swoimi, a kiedy wśród ocalonych wybuchła epidemia, wybudowali dla nich lazaret i pozwolili zostać. Wielu postanowiło osiedlić się obok swoich wybawicieli i przez pokolenia żyli w zgodzie, dzieląc niedostatki i urodzaje.
W momencie ludobójstwa dokonanego przez ISIS w 2014 roku uciekali razem, a wojenna zawierucha, rozsiała ich po różnych miejscach, daleko od siebie. Essam wraz z rodziną trafił w pobliże miasta Duhok. Od blisko sześciu lat mieszkają w kontenerze. Pracy nie ma tutaj prawie wcale, czasem udaje się znaleźć jakieś dorywcze, czy sezonowe zajęcie. Przed wojną Essam miał pasiekę. W Sindżarze hodowla pszczół była bardzo popularnym zajęciem i przynosiła dobre zyski. Mam nadzieję, że w Duhok będzie to równie owocne zajęcie, ponieważ właśnie taką formą pomocy, wsparliśmy jego rodzinę. Na początek jest to kilka uli oraz sprzęt, ale przy doświadczeniu mężczyzny, powinno się to rozwinąć w większą hodowlę.
Długa droga do domu
Kilka dni temu na Twitterze pojawiły się zdjęcia powracających do Sindżaru Jezydów. Sznur samochodów z całym dobytkiem na dachu ciągnął się wąskimi drogami w kierunku przeciwnym do tego, skąd ludzie uciekali 6 lat temu. Zapytałem moich irackich przyjaciół o powód tego nagłego zrywu. Czy coś zmieniło się przez ostatnie 2 miesiące szalejącej po świecie pandemii? Czy już jest na tyle bezpiecznie, aby można było wracać? Nie uzyskałem zaskakującej odpowiedzi. Nie zmieniło się nic prócz tego, że ludzie mają już dosyć obozów, stagnacji i braku perspektyw. Podjęli ryzyko, tym bardziej że rząd iracki rzekomo zaoferował pomoc. Za duży jestem, aby wierzyć w bajkowo brzmiące, piękne zapewnienia, więc obawiałem się, że kryje się za tym jakaś gra. Politycy nieczuli są na płacz dzieci oraz niedolę ludzi, którzy wbrew sobie, stają się elementami geopolitycznych gier. Daleki jestem od kreowania teorii, więc skupię się na faktach.
Utrzymanie obozów w sytuacji, kiedy pomoc zewnętrzna znacznie się ukróciła, jest twardym orzechem do zgryzienia dla władz. Wcześniej, gdy w każdym obozie obecne były organizacje charytatywne, wszystkim na rękę było ich istnienie. Teraz pozostały wyblakłe od słońca flagi państw i nieczytelne nazwy fundacji z całego świata. Na rękę jest więc władzom, aby ludzie wracali.
Oczywiście obiecując, że zapewnią im bezpieczeństwo. Cóż to jednak za zapewnienie skoro przez 6 lat nie zrobiono nic, aby Sindżar i cała okolica, mogły przyjąć Jezydów, którzy opuścili te tereny w 2014 roku? Region leży na styku granicy Iraku, Syrii oraz Turcji, a co jakiś czas dochodzi do ataków tureckiego lotnictwa, wymierzonych w PKK, z którą Ankara walczy od lat. Dzień po tym, jak Internet obiegły zdjęcia powracających rodzin, na Górę Sindżar spadły tureckie rakiety. Ludzie zostali postawienie między młotem a kowadłem. Zostać w obozie i dalej wegetować lub narazić życie i spakować się i ruszyć w nieznane. Nie chcę być złym prorokiem, ale wygląda na to, że ktoś chce wykorzystać sytuację dziesiątek tysięcy osób, które lada chwila mogą się znaleźć w pułapce, bez możliwości cofnięcia się lub pójścia dalej.
Wesprzyj ofiary terroryzmu
Tak więc mamy sytuację, gdzie od 6 lat sytuacja pozostaje nierozwiązana, a ludzi pozostawiono na pastwę losu. Choć Sindżar leży kilka godzin jazdy samochodem od Irackiego Kurdystanu to droga do domu w przypadku Jezydów jest kręta i wyboista, a cel ucieka sprzed oczu każdego dnia.